





Do Litangu przybyliśmy w okolicach południa, jako że nasi współtowarzysze należący do gatunku rannych ptaszków zarządzili wyjazd o 8 rano. Sam przejazd był bardzo interesujący z powalającymi widokami po drodze. Gdzieniegdzie udało nam się nawet na chwilę zatrzymać, żeby zrobić zdjęcie (gdzieniegdzie tylko, bowiem nasz kierowca był bardzo niezadowolony, gdy próbowaliśmy na nim wymóc postój).
Sama mieścina to zabita dechami dziura, leżąca w dolinie otoczonej zielonymi wzgórzami. Klimat a’la dziki zachód- pył, kurz, Tybetańczycy w kapeluszach na koniach, sklepy z różnymi potrzebnymi w codziennym życiu artykułami, jak podgrzewane prześcieradła czy wielkie aluminiowe czajniki. Infrastruktury turystycznej niewiele, ale jest co zjeść i nocleg też się znajdzie. W tej ostatniej kwestii najbardziej popularny wśród turystów jest hostel Potala Inn, my wybraliśmy Crane, gdyż było tam taniej, standard ten sam i nie trzeba przepychać się z nikim na schodach (w Potali jak dla nas był zbyt wielki tłok).
Większość turystów traktuje wizytę w Litangu jako konieczny postój na trasie do Chengdu i raczej nie spędza tam zbyt wiele czasu. Jeżeli o nas chodzi miasteczko zauroczyło nas na tyle, że zostaliśmy kilka dni, a z pewnością zostalibyśmy dłużej, gdyby nie fakt, że czas naglił. Dookoła rozciąga się przepiękna zielona dolina po której porozrzucane są namioty nomadów wypasających jaki, a dalej za nią w tle dumnie widnieją okoliczne szczyty. Atrakcję stanowią też dwa klasztory tybetańskie- jeden w miasteczku z olbrzymią stupą i drugi na wzgórzu. Za murami tego drugiego rezyduje non stop kilkanaście bezpańskich psów. Urządzaliśmy sobie więc codziennie wspaniałe wycieczki nie mogąc nacieszyć oczu krajobrazem, a wieczorami w tybetańskiej knajpce popijaliśmy herbatkę z solą i masłem oraz zajadaliśmy się warzywami bądź wspaniałym mięsem jaka.